Ostatni, co sie palil, po kilku dniach znowu zaczal. I patrzac po dymie, dalej nie umie w piecu palic.
Ten, który się spalił doszczętnie u mnie po sąsiedzku to była willa legionisty, z lat 30-tych.
Po przewrocie majowym na mojej byłej dzielnicy rozparcelowano majątek, który trafił do skarbu państwa, wyznaczając "willową" dzielnicę. Część przydzielono pracownikom poczty, część pracownikom PKO, część legionistom.
Syn pierwszego właściciela trafił do DPS, a dom trafił pod "opiekę" rodziny jego żony, z prowincji (byli bezdzietnym małżeństwem, a ona zmarła jako pierwsza).
Rodzina ta inwestowała przelewy socjalne w "przelewy akcyzowe" i skutecznie nauczyła mnie czekania z "gabarytami" na śmieciarkę (co nie jechały gabaryty to zgarniali wszystkie meble z okolicy, żeby "zaoszczędzić na węglu" - pod siekierę szło wszystko - sklejka, płyty wiórowe, drewno impregnowane i lakierowane). Jak przyjeżdżała straż miejska, to udawali, że ich w domu nie ma.
To więc często nie tyle nieumiejętność palenia, co palenie nie tym co trzeba.
Poza truciem sąsiadów palenie odpadami ma bowiem taką wadę, że generuje dużo więcej sadzy.
Domu mi było żal.
Pogorzelców mniej (nikt fizycznie nie ucierpiał w pożarze, co biorąc pod uwagę typowy stan "rozszerzonej świadomości" mieszkańców zakrawa na cud).